Założę się o wszystkie pieniądze świata, że podczas podróży chociaż raz przeżyliście coś, o czym chcielibyście jak najszybciej zapomnieć. Zjedliście jakieś guano, które spowodowało, że żołądek po dziś dzień kurczy się Wam ze strachu, albo byliście świadkiem wydarzeń, które wypieracie z pamięci jak całowanie się z Wojtkiem z 2B na szkolnej dyskotece w podstawówce?
Dziś sobie o tym pogadamy! Bo podróże to nie tylko drinki z parasolką, wypijane z rozkoszą w cieniu palmy. To nie zawsze uśmiechnięci ludzie, pyszne jedzenie i nieziemskie widoki. Czasem wydarzy się coś takiego, że do głowy przychodzi tylko jedno: I po co w ogóle ruszałam się z domu?! Źle mi tam było?!!
Na szczęście takich dramatów rodem z Mody na sukces jest stosunkowo niewiele. Po jakimś czasie wspomina się je tylko w formie anegdoty. Jednak w momencie kiedy się wydarzały, wcale nie było nam do śmiechu, co nie?:) Osobiście mam na swoim koncie różne, bardzo krzywe akcje w podróży. I dziś Wam o niektórych opowiem. Bierzcie kawę i cho! Będzie trochę straszno, trochę śmiesznie.
Krzywe akcje w podróży – subiektywna księga przypałów z drogi
Każdy może mieć swojego psychofana, mam i ja!
To zdecydowanie najgorsze wspomnienie ze wszystkich dotychczasowych podróży. Myślę, że jeszcze długo nie będzie schodziło z pierwszego miejsca mojej listy psycho – przebojów. Kilka lat temu postanowiłam przejechać Belgię solo z plecakiem. Co wiadomo o Belgii? A no, że kraj to nudny i dość bezpieczny. Również tak myślałam, aż do momentu kiedy znalazłam się w brukselskim metrze. A było to tak.
Siedzę sobie spokojnie w oczekiwaniu na pociąg, studiuję mapę i pogryzam frytkę. Nagle słyszę, że ktoś schodzi na stację, więc mimochodem zerkam na osobę na schodach. Na nieszczęście, właściciel owych kroków złapał ze mną w tym właśnie momencie kontakt wzrokowy. W jego oczach było coś tak niepokojącego, że od razu ciarki przeszły mi po plecach. Instynktownie czułam, że jest złym więc pociąg, który nadjechał potraktowałam jako wybawienie. Jakże wielkie było moje rozczarowanie, kiedy ten facet wsiadł za mną do wagonu. I z przeciwległego końca pociągu kontynuował swoje obserwacje. Strach buchał mi z każdego pora skóry, a przez głowę przelatywało tysiące myśli : Nikt nie wie gdzie jestem, nikogo tu nie znam, czy pamiętam jakieś chwyty samoobrony, kogo ewentualnie poprosić o pomoc, dlaczego pojechałam sama i jednak babcia miała rację- zgwałcą mnie, zabiją, zagazują i wywiozą do niemieckiego burdelu.
Najgorsze jednak było przede mną. Mój prześladowca zobaczył, że zwolniło się miejsce w moim rewirze i centralnie usiadł na przeciwko mnie NIEUSTAJĄCO mnie obserwując. Trzęsąc się z emocji udawałam, że piszę smsa, i że wcale kurde go nie widzę! Kiedy pociąg zatrzymał się na stacji, wystrzeliłam z wagonu jak pocisk z procy i dokonując próby zamotania przeciwnika – wskoczyłam do drugiego składu, odjeżdżając dalej. Nogi się pode mną ugięły, jak zobaczyłam, że ON wylazł za mną z tego pociągu! Ale na szczęście ludzki tłum zasłonił mu scenkę, kiedy ja dokonywałam skoku do wagonu jak James Bond. Słowo daję, nigdy się tak nie bałam jak wtedy. Jak już dojechałam do Atomium, to marzyłam tylko o tym, żeby wracać czym prędzej na stację kolejową i opuścić Brukselę.
Marokański Motherfucker
Posiadam niesamowitą zdolność do gubienia się na prostej drodze. Dzięki temu zawsze ląduję w dziwnych miejscach i spotykam dziwnych ludzi. Tak też było kiedy wraz z kolegą wybraliśmy się na zwiedzanie Fezu w Maroku. Zgubiliśmy się już w pierwszej sekundzie ulicznych labiryntów. Ale przecież był taki miły Pan, który wskazał nam drogę. Nawet nie obeszło nas to, że lazł za nami i mówił Tędy! Tędy!. Jacy ci Marokańczycy są mili! – myślę sobie. Takie bzdury piszą w przewodnikach, że niby naciągają, że wykorzystują, oszukują. Nonsens!
Kiedy znaleźliśmy się na jakimś odległym od cywilizacji placu, na którym było słownie ZERO turystów, pełno badawczo obserwujących nas Marokańczyków, wspomniany Pan, ja i Piotrek, zrobiło się trochę nieswojo. Jak przestało być nieswojo, to się zrobiło mocno strasznie. Wspomniany dżentelmen (już nie taki miły, jak na początku) zażądał zapłaty za to, że nas tutaj przyprowadził.
Pomimo, że mój kolega włada bardzo rozwinięta praktyką w zakresie wszelkich form sztuk walki, miałam wrażenie, że już po nas. Piotrek wykazał się stoickim spokojem, grzecznie wytłumaczył Panu, że chyba zaszło jakieś nieporozumienie. To właściwie jeszcze bardziej zagęściło atmosferę. Pod gradem wrogich spojrzeń oraz pokrzykiwań i poszturchiwań naszego samozwańczego przewodnika, złapaliśmy taksówkę. Na odchodne ten przemiły Pan krzyczał za nami: Poczekam na Was pod Niebieską bramą wy Motherfuckers! Mam czas! Zobaczycie!, Pożałujecie! Na szczęście nie czekał.
London Taxi calling
Podczas pobytu w Londynie postanowiłyśmy z moją przyjaciółką oszczędzić na tzw black cab i zamówiłyśmy na lotnisko zwykłą taksówkę. Metro jeszcze nie jeździło o tej porze, a nam się spieszyło na wczesny lot do Edynburga. Wiedzione dziwnym przeczuciem wymeldowałyśmy się trochę wcześniej z hotelu i wpakowałyśmy się do auta przed czasem. No i jedziemy. Jedziemy i jedziemy. Dalej jedziemy. Po 30 minutach wydaje nam się, że kierowca chyba jednak nie ogarnia topografii miasta i jest bardziej zdezorientowany niż my. Będąc dziewczętami przezornymi, dzień wcześniej podjechałyśmy na dworzec, zobaczyć jak w ogóle wygląda budynek, żebyśmy się w razie czego nie pogubiły.
Jakże pomocna okazała się ta wiedza! Bo gdy kierowca zatrzymał się na jakimś totalnym zadupiu i zawrzeszczał nam do ucha THIS IS IT!! opadły nam szczęki. Trochę z szoku, trochę ze strachu. Tak się zirytowałam, że lekko podniesionym głosem mówię mu, że to raczej nie THIS IS IT i WTF przy okazji! Przerażenie na jego twarzy było nie mniejsze, niż moje. Kręciliśmy się po mieście jak głupki, a kierowca pytał się ludzi, gdzie jest dworzec a, że była trzecia w nocy, to raczej ciężko o tej porze o kogoś kompetentnego. Nagle Elu dostała olśnienia i krzyknęła, że widzi budynek dworca! Pan taksówkarz również wykazał się niezdrowym podnieceniem. W iście londyńskim stylu zahamował przed dworcem, a nasz autobus grzał już silnik..
Barcelona – miasto drogich tapasów i znikających tramwajów
Gdyby wybrać najbardziej żenującą aktywność podczas pobytu w Barcelonie, zdecydowanym numerem jeden jest wizyta w „kultowym” barze tapas. Nasze koleżanka, która przyjechała z jakimś przewodnikiem dla niszowego turysty wyczytała, że musimy tam iść bo jest super. Wszyscy tam chodzą. No pewnie. Wszyscy, którzy mają pieniądze. My ich nie mamy bo jesteśmy na low cost tripie. Ale kogo obchodzi nasz los? Już na samym początku ta knajpa dobrze nie rokuje. Nie ma menu, nie ma cen, a kelnerzy wyczyniają sztuczki z zastawą stołową rodem z rosyjskiego cyrku. No ale jak się wkrótce okazało, cyrk dopiero się zaczynał. Kiedy pytam o menu, kelner na mnie prycha. Bez słowa przynosi zakąskę i nalewa wodę do kieliszków. Dalej nie wiemy, ile mamy zapłacić. Pytam więc drugi raz.
Pan znowu prycha, ale coś zamruczał pod nosem. Wydaje mi się, że usłyszałam, że to będzie 65 EUR od osoby. Nie, nie wydaje mi się – wszyscy to słyszeli. Mówimy, że nie mamy tyle i czy nie możemy ustalić jakiejś sensownej kwoty. Kelner prycha po raz trzeci i z wyrazem mordu w oczach odpowiada NIE. No więc przepraszamy za kłopot i mówimy, że w takim razie dziękujemy i zapłacimy za to, co nam zaserwował. Obrażony przynosi rachunek. Już nie rzuca artystycznie talerzami. Raczej odnosimy wrażenie, że chciałby nam pociągnąć kopa z półobrotu. Płacimy za wodę z kranu i 4 grzanki 20 EUR. Wychodzimy ni to zawstydzeni, ni to rozbawieni pod nienawistnym wzrokiem obsługi baru. I dalej jesteśmy głodni.
W drugim dniu pobytu chcę zobaczyć słynny niebieski tramwaj jadący na wzgórze Tibidabo. Chcę poczuć ducha powieści Carlosa Ruiz Zafona! Czekam zatem godzinę w strugach deszczu, aż nadjedzie ten kultowy i upragniony środek transportu. Nie mam parasola. Mimo coraz większej ulewy, jestem bardzo dzielna. Deszcz zdążył zrobić powódź w moich butach i zamienić moje stopy w pomarszczone kalafiory. Nagle mija mnie pan z psem i mówi, że tramwaj to dzisiaj nie jeździ, bo zbyt mocno pada i zalało tory. Nienawidzę Barcelony.
Lasagne w Granadzie
Ilekroć jadę z moją przyjaciółką w świat, zawsze trafi się nam jakiś gastronomiczny bubel. Chyba jeszcze nie było kraju/miasta/wsi, gdzie nie zaliczyłybyśmy jakiejś kulinarnej tragedii. Taki już nasz los. I tenże los tak okrutnie postąpił z nami w Granadzie, kiedy w uroczej kafejce na placu zdecydowałyśmy się zjeść „coś dobrego”.
Dodam, że była to nasza pierwsza zagraniczna podróż, więc nie miałyśmy ani za dużo pieniędzy, ani podróżniczego doświadczenia. Nasz pierwszy kulinarny raz za granicą wspominamy po dziś dzień jako horror. Zamówiłyśmy lasagne. Dostałyśmy jakieś rozmymłane białe gówno, które smakiem i konsystencją podobne były do niczego. Do tego mączną, twardą jak kamień bułę, która na samo wspomnienie wywołuje u mnie odruch wymiotny. A to wszystko w promocyjnej cenie 30 EUR od osoby. Dobrze, że na drugi dzień nasz hiszpański kolega zabrał nas na świeże churros z kawą, bo chyba bym nie zniesła tego kulinarnego pecha.
Turcja – człowiek psu wilkiem
Do dzisiaj dostaję dreszczy, jak przypomnę sobie pewne wakacje, na których wraz z moim ówczesnym narzeczonym udaliśmy się na spacer turecką promenadą, aby następnie popłynąć statkiem wzdłuż wybrzeża. Pamiętam też malutkiego psa, którego jakiś zwyrol przywiązał w 40-stopniowym upale do kamienia na brzegu. Bez wody i bez jedzenia. Jak zobaczyłam tego piszczącego psa na przystani to odeszła mi wszelka chęć eksplorowania wybrzeża. Moim celem było uratowanie tego cierpiącego zwierzęcia. Oczywiście jakiś gość jeszcze tego psa kopnął, więc nie muszę chyba mówić jaka agresja się we mnie zrodziła. Gdyby nie mój narzeczony, mogłabym do dzisiaj siedzieć w tureckim więzieniu za pobicie.
Zaczęłam akcję ratunkową. Nalałam mu wody do prowizorycznej miski i dałam kanapkę. Jak zobaczyłam, że pies nie wie, na co się ma pierwsze rzucić – czy na wodę, czy na jedzenie, to się zwyczajnie poryczałam. Wpadłam w żałosny szloch i nie chciałam nigdzie płynąć. Oznajmiłam, że głęboko i serdecznie mam w dupie jakiś tam rejs, bo zostaję tutaj. Niejako siłą wsadzono mnie na statek, gdzie pozostali uczestnicy patrzyli na mnie jak na stukniętą wariatkę. Siedziałam zapłakana i nieszczęśliwa. Nic kompletnie mnie nie interesowało i całą drogę się modliłam, żeby ktoś tego psa zabrał z przystani. Kiedy po dwóch godzinach wróciliśmy, psa już nie było. Mój narzeczony głaskał mnie po głowie, usiłując wytłumaczyć, że na pewno ktoś już go uratował. Ja wiem na stówę, że ktoś go utopił. Pewnie ten sam dupek, co go kopnął. Turcjo, mówię ci na razie nie. Stanowcze i zdecydowane!
Madryt Barajas
Już pisałam o tym lotnisku przy okazji madryckiego postu, który możecie przeczytać TUTAJ. Że zawsze kojarzy mi się z przygodą, oraz swetrem oblepionym ludzką kupą. Swetrem, który wisiał gdzie? Oczywiście w łazienkowej kabinie, do której weszłam. Bo przecież ze wszystkich toalet dostępnych na lotnisku, ja musiałam wybrać sobie właśnie tę. Madryckie lotnisko kojarzy mi się też mniej przyjemniej – z katastrofą linii Spanair, która miała miejsce dokładnie wtedy, kiedy mój samolot podchodził do lądowania. Trochę zastanawiające było, czemu tak długo schodzimy do tego lądowania (mnie milion razy bardziej, gdyż był to mój pierwszy lot samolotem). Za chwilę już wiadomo było czemu. Kilka tysięcy kilometrów od Madrytu, w Polsce podano wiadomość, że rozbił się samolot na lotnisku w Madrycie, a moja babcia miała stan przedzawałowy.
Potem już było tylko gorzej.
Z powodu opóźnionego lotu uciekł nam autobus do Granady i przepadły bilety. Moja ciężarna kuzynka pokonała bieg z walizkami przez wszystkie stacje madryckiego metra, niemalże rodząc w tym biegu, a jej mąż bohatersko próbował jeszcze dogonić uciekający nam autobus. My z przyjaciółką ratowałyśmy rozwalającą się torbę podróżną, która co chwilę gdzieś nam upadała. Czynność tę wykonywałyśmy, jak nie trudno się domyślić – w biegu. Na koniec tej sympatycznej wycieczki utknęliśmy na dworcu autobusowym, oczekując na kolejny transport w stronę Andaluzji. Myślałam, że z żalu wbiję sobie widelec w oko. Nasza podróż trwała dokładnie 24h.
Salzburg nie taki znowu elegancki
Moja przygoda w salzburskiej katedrze ściga się z madryckim „brązowym” swetrem o tytuł najbardziej obrzydliwej rzeczy, jaka spotkała mnie w podróży. Nie żebym była jakąś tam pańcią, ale średnio lubię obcować z anonimowymi substancjami organicznymi. A już tym bardziej nie sądziłam, że w takim mieście jak Salzburg może spotkać mnie coś równie ohydnego, jak na madryckim Barajas. Wprawdzie nie było bliskich spotkań trzeciego stopnia z kupą, ale za to z glutem.
Glutem bardzo prawdziwym. Dość rzadkim i intensywnie rozsmarowanym na drzwiach katedry. Przekonałam się o tym dobitnie, jak na tychże drzwiach spoczęła moja niczego nieświadoma dłoń. Dramatyzmu całej sytuacji dodawał fakt, że kiedy już odkryłam, co też zwisa mi z dłoni, jak na złość w torebce zabrakło niezbędnych akcesoriów! Nie było chusteczki, żelu antybakteryjnego ani nawet pistoletu, którym mogłabym sobie odstrzelić głowę z rozpaczy. Rzucając przed katedrą głośne: k***a, udałam się w panice na poszukiwania łazienki. Długo nie mogłam jej znaleźć, więc już oczami wyobraźni widziałam, jak po powrocie do domu amputują mi rękę. Salzburgu! Nie idź tą drogą!
1 skomentuj
[…] Znajdziesz tu również dużo dystansu w postaci np. wpisu Krzywe akcje w podróży – subiektywna księga przypałów z drogi. […]